Marcin Janowski Marcin Janowski
5024
BLOG

Z Krzesimirem Dębskim o Kresach, UPA i kolejach losu

Marcin Janowski Marcin Janowski Rozmaitości Obserwuj notkę 3

Niedawno Sejm RP Sejm zdecydował się oddać hołd ofiarom mordów zorganizowanych i przeprowadzonych przez UPA na Kresach Wschodnich II RP. Przy tej okazji postanowiłem zamieścić wywiad, który w 2006 r. przeprowadziła z kompozytorem Krzesimirem Dębskim moja znajoma Zofia Warzyńska-Bartczak.


Jedyna droga prowadzi przez prawdę…
Rozmowa z Krzesimirem Dębskim

Mamy ze sobą więcej wspólnego niż początkowo przypuszczałam. I Pańska, i moja rodzina pochodzi z Kresów – dzieliło je około 200 kilometrów, bo taki jest mniej więcej dystans od wołyńskiego Kisielina, gdzie mieszkali Dębscy do niegdysiejszego Stanisławowa, skąd pochodzi moja rodzina. Dlatego chciałabym zaproponować Panu rozmowę nie o muzyce, a o korzeniach, tradycjach rodzinnych.

Sprawy rodzinne zawsze mnie bardzo interesowały. U nas domu mówiło się o wszystkim. Nie było tematów tabu. Od dziecka wiedziałem o Katyniu i o prawdziwej historii tamtych rejonów. Pasjonowałem się tym.

W powszechnej świadomości Kresy to jakby zaczarowany świat: trochę z Chagalla, trochę z Schulza, spowity tajemniczą aurą sennego, małego miasteczka. Jednak inaczej Kresy zapisują się w świadomości tych, którzy tam mieszkali. Pan zna je Pan z przekazów rodziców.

Tak, ale sam także wiele razy tam byłem. W tej chwili przygotowuję do druku książkę mojego ojca – ogromne, dwutomowe dzieło: „Było sobie miasteczko”. Po jej lekturze, wiem bardzo dużo o tamtych regionach. Ojciec miał genialną pamięć i swoje rodzinne strony opisał z niewiarygodną dokładnością. Jest tam genealogia rodzin ukraińskich, żydowskich, polskich, historia architektury, obyczaju, rolnictwa, melioracji. Są tam takie szczegóły, jak opis, tego, co ludzie jedli, gotowali, co uprawiali w ogródku, jakie towary były w 50 sklepach w gminie, ile kosztowały papierosy. Do tego historia parafii, repertuar teatrów amatorskich, spis pieśni cerkiewnych,  bożnicznych i kościelnych, wykaz prenumerowanej prasy, opis fryzur i strojów, a także ciekawostki: kto miał pierwszy motocykl, jakie były aparaty fotograficzne, co produkowano w warsztatach. Wszystko. Do tego własnoręcznie rysunki ojca.

Rodzinny Kisielin odwiedził Pan wraz z matką trzy lata temu, 13 maja 2003 roku. Było to 60 lat od czasu tragicznych wydarzeń, kiedy to Pańscy rodzice – Aniela Sławińska i Włodzimierz Sławosz Dębski, zamknięci w parafialnym kościele wraz z innymi mieszkańcami miasteczka przez kilkanaście godzin odpierali ataki oblegających ich oddziałów Ukraińskiej Armii Powstańczej (UPA). Obronili się, mimo że jedyną bronią oblężonych były cegły i siekiery. Jednak tego dnia upowcy zamordowali 86 innych mieszkańców Kisielina. Jak wspomina Pan tamten dzień sprzed trzech lat?

Sprawa ta jest dla mnie tym bardziej bolesna, że do tej pory nie jest znane miejsce, gdzie są pochowani moi dziadkowie, nie jest też znany ich los: zostali uprowadzeni przez UPA i wszelki ślad po nich zaginął.

Jak to się stało?

Dziadek był lekarzem, babcia pielęgniarką. Sam słyszałem od Ukraińców – mamy kolegów ze szkoły podstawowej, jacy byli wspaniali: dziadek „judymował” – leczył za darmo, oboje pomagali biednym. Aż moja mama nie wytrzymała i zapytała: „To czemuście ich zamordowali?”. Usłyszała: „Bo tak trzeba było”. „To nas też zamordowalibyście, jak by trzeba było?”, „Tak”, powiedzieli. Dziadek uważał, że nic im się nie stanie – byli zaprzyjaźnieni z mieszkańcami, czuli, że cieszą się szacunkiem. Babcia była Rosjanką ukraińskiego pochodzenia – „swoją” i też została zamordowana, bo była żoną Polaka.

Czy wtedy, 3 lata temu, w tych ludziach coś się obudziło, zrozumieli, że to była bratobójcza walka? Przecież to nie była jednostkowa tragedia 11 lipca 1943 roku. W ciągu tylko 2 letnich miesięcy 500 osób straciło życie.

To była duża, planowana akcja: w wielu kościołach jednocześnie. Przykre jest to, że cały czas na Ukrainie słychać głosy, że to Polacy mordowali, a jednocześnie dowiedziałem się, że mieszkaniec Kisielina, który nam się przedstawił jako kolega ojca z czasów dzieciństwa i obiecywał, że powie, gdzie są pochowani dziadkowie, był wśród tych, którzy go zabili. Jeszcze pisał w prasie ukraińskiej, że mój stryj, Jerzy Dębski, biegał po wsi z nożem i mordował Ukraińców, podczas gdy on był inwalidą i nie mógł nawet chodzić o własnych siłach. Czytałem też nowe teksty pieśni nacjonalistów ukraińskich, napisane dwa lata temu, o tym, jak krew lacka będzie chlupała w cholewach. 

Czy Pana rodzice przez te wszystkie lata wciąż żyli przeszłością?

Rodzice nie pogodzili się z tym, co się stało. Ojciec był na emigracji wewnętrznej. Był AK-owcem, mama też była w 27. Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej, a potem, jak wielu innych, wyzywani byli od „karłów reakcji”, zaznali goryczy ukrywania przeszłości. Rodzice rozpamiętywali tamte wydarzenia. To było życie w jakimś innym nurcie. Mnie w szkole też ciągle uczono o okupacji niemieckiej, podczas gdy w domu mówiło się o okupacji sowieckiej. U nas widziałem inne emocje niż u ludzi mieszkających na przykład w Kielcach,  Lublinie, czy Poznaniu. Wszędzie więc wypatrywaliśmy swojaka, jakiegoś człowieka z Kresów. Mój ojciec po wojnie był nauczycielem muzyki – najlepszym, jakiego miałem. Poza programem szkolnym, uczył na zajęciach chóralnych ukraińskich pieśni. Świetnie znał ten język. Gdy Ukraina odzyskała niepodległość, wysłał tam maszynę do pisania z ukraińską czcionką. To nie był powierzchowny gest, jak teraz zachwyty Pomarańczową Rewolucją, czy tym, jak Ukraińcy śpiewają. To był szacunek do narodu, z całą wiedzą wszystkiego, co za tym idzie. Później, w 1989 roku, ojciec utworzył „prywatny most przyjaźni ukraińsko-polskiej”. Setki ludzi odwiedzały nasz dom. Przyjeżdżał major milicji, lekarze, rolnicy  i prości ludzie. Niestety, oni chcieli handlować i przyjeżdżali „za własnymi sprawami”, ojciec natomiast usiłował nawiązywać dialog z nimi. Szukał rozwiązania sprzeczności z przeszłości, wiedząc, że jedyna droga prowadzi przez prawdę.

Czy ktokolwiek z zaproszonych gości zrozumiał wagę gestu ojca?

Nie bardzo to się udało. Między innymi bywała u nas rodzina prześladowcy mojego stryja, człowieka, który był w strukturach UP-owskich.  Jego wnuczka, Ukrainka, która przyjeżdżała do Polski pracować, miała tu tragiczny wypadek, po którym leżała parę miesięcy w szpitalu. Mama bardzo długo się nią opiekowała. Później, gdy przyjechaliśmy do jej rodziny, chcąc dowiedzieć się, czy zostały jakieś pamiątki po dziadku, oni nie wpuścili nas do domu.

Mówił Pan, że dom rodziców odwiedzali przede wszystkim prości ludzie…

Tak, ale Lwowie poznawałem artystów, profesorów. Ci znowu unikają tematu przeszłości i w ogóle bardzo mało wiedzą o swojej historii: o XVI, XVII, XVIII wieku, o powstawaniu  Ukrainy, a już szczególnie o współczesności.

Czy dlatego, że tego ich nie uczono?

Po pierwsze: nie uczyli się. W czasach sowieckich wszystko było zakłamane. Po wtóre –  do tej pory jeszcze są rozdarci na dwa rejony: Ukraińców z Kijowa, którzy prawie nie mówią po ukraińsku i są w dużej mierze zsowietyzowani oraz na bardzo nacjonalistycznych, z Zachodniej Ukrainy. Nacjonaliści mają wpojone mity, natomiast w Kijowie – sowiecki sposób myślenia o przeszłości.

W Pańskiej rodzinie jest tradycja nadawania imion słowiańskich. Imię Pana ojca, Sławosz, pierwszy raz pojawiło się w 1203 roku…


A moje w 1107! To jest śmieszna historia, bo moja rodzina była dość mocno „zaustriaczona”. Mój dziadek miał na imię Leopold, na cześć arcyksięcia. Po odzyskaniu niepodległości postanowiono jednak wrócić do imion słowiańskich. Przed wojną był z tym duży problem, nie chrzczono, bo nie było takich świętych. Po wojnie moi rodzice też mieli straszne problemy z moim imieniem i imionami moich braci. Zatwierdzanie mojego trwało półtora roku, a pod zezwoleniem mam podpis Józefa Cyrankiewicza jako Prezesa Rady Ministrów.

Czy dlatego nadano Panu imię Krzesimir, że był to ukłon w stronę stryja, który nosił to samo imię, czy raczej chodziło o to, żeby zaznaczyć swoją postawę antywojenną, wszak Krzesimir, to wskrzeszający pokój, a było to tuż po wojnie, parę miesięcy po śmierci Stalina.

Imiona słowiańskie są i piękne, i jeszcze mają swoje ważne znaczenie. To na pewno też miało wpływ na to, że dano mi takie imię. Ja, z kolei, dałem swojemu najmłodszemu synowi imię Radzimir. Są setki słowiańskich imion, które dużo mówią i pięknie mówią.

A pozostałe imiona Pana dzieci, to…

W rodzinie mamy jeszcze Tolisława, Dobromiłę, moi bracia mają córki: Ulesławę i Wiarosławę. Starszy brat jest Wisław, młodszy Sławosz, syn mojego brata mieszkającego w Kanadzie ma imię Remesław.

W Pana rodzinie zdarzają się niesamowite sploty okoliczności. Zaczęło się to już w 1915 roku, kiedy Anisja Iwanowa Czemierkina, udając się jako mied-siestra na front, usłyszała podobno przepowiednię, że spotka tam swojego przyszłego męża i tak też się stało. Kolejny zbieg okoliczności to ten, że Pana ojciec walczył w zgrupowaniu „Osnowa” 27. Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej, nie wiedząc o tym, że w tym samym zgrupowaniu była Aniela, czyli Pana mama. Byli więc niedaleko siebie, nie wiedząc o tym. W Pana życiu także są takie przypadki, by wspomnieć choćby, w jaki sposób dostał się Pan do filmu. Gdyby Juliusz Machulski nie wracał taksówką z planu filmu „Kingsajz”, gdyby nie usłyszał w radio Pana kompozycji, gdyby jego asystent, Leszek Rybarczyk, nie skontaktował was ze sobą, pewnie później by się ta współpraca zaczęła. Czy, zatem, wierzy Pan w przeznaczenie?

Wierzę, ale trzeba też pomagać losowi i być przygotowanym na jego zwroty. Gdy byłem w Kalifornii, słyszałem, że szukają kompozytora do filmów Chaplina. Ponieważ napisałem muzykę do ponad 70 filmów, wybrałem z nich te fragmenty, które nadawały się do tego typu filmów i złożyłem swoją taśmę demo w studio filmowym Limelight Films. Jednak przez trzy lata nic się nie działo. Przypadek sprawił, że ostatniego dnia mojego niedawnego pobytu w Stanach, gdy byłem na plaży i właśnie niefortunnie wdepnąłem w mazut, w tym samym czasie zadzwonili do mnie z Limelight Films, że muszę natychmiast przyjechać do ich biura. Odłożyłem lot, pojechałem tam i okazało się, że dostałem propozycję współpracy, bo przypadkowo posłuchali mojej płyty, a właściwie posłuchała jej nauczycielka śpiewu córki producenta – Rosjanka. Spodobały się jej partie chóralne, o czym powiedziała producentowi. Producent się nie znał, więc zwołał kolegów. Posłuchali, no i dostałem tę pracę. Na początku miałem zrobić na próbę dwa filmy. Gdy dostałem pierwszy, okazało się, że jego akcja toczy się w dobrze mi znanym miejscu: Charlie spotyka włóczęgę i biją się na plaży tam, gdzie ja wlazłem w mazut i gdzie zastał mnie telefon ze studio filmowego – przy molo w Santa Monica.

Skoro wierzy Pan w to, że gdzieś wysoko wszystko jest zapisane, wierzy Pan i w to, że Anna Jurksztowicz, Pana żona, była Panu przeznaczona?

No, chyba tak. Żeby było jeszcze śmieszniej, jej mama pochodzi z granicy Wołynia i Polesia, a ojciec z Wileńszczyzny. Nasze rodziny miały podobne losy. Mama Ani „odwiedziła” Syberię, była tam na długiej „wycieczce”. Wspólne tematy od razu same się znalazły.

Czy w takim razie Wasz dom też jest domem kresowym – przedłużeniem domu rodzinnego i Ani, i Pana rodziców?


Na pewno, ale nie jest to taka „kresowatość” typu ckliwe śpiewy i tęsknimy sobie. Nie, nie. Jest pewien duch, zainteresowanie sprawami Kresów. Zawsze też interesujemy się losem jakiś mniejszości. Teraz wspieram Serbołużyczan w Niemczech. Przetrwali Bismarka i Hitlera, NRD, a teraz są w bardzo dużym niebezpieczeństwie, ponieważ ich ostatnie wioski koło Budziszyna znajdują się na terenach eksploatacji węgla brunatnego. Te złoża kupiła szwedzka spółka, która nie przejmuje się tym, że  żyją tam ostatni Mohikanie Europy. Napisałem specjalnie dla nich pieśni do tekstów Jakuba Barta Čišiňskiego, XIX-wiecznego serbołużyckiego poety, który, między innymi przetłumaczył „Pana Tadeusza”. To, co robimy jest wynikiem tego, że nasi rodzice właśnie jako mniejszość narodowa wychowali się w atmosferze pielęgnacji swojej tożsamości i teraz to samo widzimy w braciach Serbołużyczanach.

Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć, żeby był Pan otoczony dobrem, pięknem i prawdą.

Tego samego życzę czytelnikom i proszę o sympatyczne odnoszenie się do zaciągających ludzi ze Wschodu.

O swoich stronach rozmawiali
– wołyniak  Krzesimir Dębski
i kresowianka  Zofia Warzyńska-Bartczak


Poniżej zamieszczam linki do filmu "Było sobie miasteczko", który opowiada o wołyńskich dolach i niedolach rodziny Krzesimira Dębskiego.
http://www.youtube.com/watch?v=qzW8CbaAOBk
http://www.youtube.com/watch?v=gl30R08_NGM
http://www.youtube.com/watch?v=Ucb53Z1mfb0
http://www.youtube.com/watch?v=FGhaWKJW6j8
http://www.youtube.com/watch?v=P68UW8sfRCI

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości